Prolog


To był marzec lub kwiecień, dokładnie nie pamiętam. W każdym razie było deszczowo. Ostatni obraz jaki pozostał w mojej głowie to krople deszczu, uderzające w mokry asfalt i tworząca się nade mną błyskawica. Nic nie czułem. Liam mówił, że w takich chwilach ciało jest zbyt sparaliżowane, a umysł spanikowany, by skupić się na bólu. Miał rację. Nie pamiętam nawet, czy krzyczałem. W ogóle… mało pamiętam z tamtego dnia. Byłem zbyt nieprzytomny. Jakbym już przygotowywał się do tej wielkiej zmiany.

Oskarżyli mnie o spowodowanie „wypadku” mimo to, że chwilowo byłem martwy. Mówili, że mogłem się schronić i twierdzili, że sprowokowałem chmury, by nade mną zawisły. Ale jakie to ma znaczenie?

Stało się coś dziwnego. Czułem, że latam lub płynę – unoszę się w jakiejś dziwnej materii – a kiedy otworzyłem oczy, zrozumiałem, co naprawdę oznacza widzieć ziemię z lotu ptaka. W szkole kłamali na temat przeznaczenia. Nie wszyscy mieli umrzeć.

Pierwszy raz zacząłem podejrzewać to coś, kiedy wyszedłem z domu i zaczął padać deszcz, a potem był wszędzie, gdzie tylko się ruszyłem. Uderzenie piorunem nie przestawiło mojego umysłu, nie zapoczątkowało nowego lęku i nie skrzywdziło mnie w żaden inny sposób. Przynajmniej tak mi się wydawało. Świat zaczynał być dziwny, kiedy gdziekolwiek nie poszedłem – robiło się pochmurno. Przez pierwsze tygodnie tłumaczyłem to sobie „tradycyjną” pogodą w Anglii. Starałem się nie myśleć o dziwnych rzeczach i funkcjonować tak jak zwykle. I wszystko byłoby normalne, gdybym nie przyniósł ciemnych chmur na festyn w Norwich, podczas którego miały odbyć się zawody żeglarskie, a ja… jakby to powiedzieć… omal nie zabiłem kilku osób. Skąd wiedziałem, że to ja? Cóż, nie wywołałem tylko deszczu, czy paru grzmotów. Wywołałem cholernie niebezpieczny sztorm, ponieważ jedno z małych, denerwujących dzieci, które zwykle biegają w grupach i robią różne dziwne i niebezpieczne rzeczy, skakało wokół mnie i deptało po butach. Powinienem panować nad swoimi emocjami, ale wtedy po prostu wybuchłem i zacząłem krzyczeć z taką złością, że pogoda wokół oszalała. Wszyscy uciekli do domów, a ja zostałem tam – na środku mola i patrzyłem jak chmury poruszają się w taki sposób, w jaki ja tego chciałem i jak błyskawice uderzają gdzieś daleko, po drugiej stronie jeziora, w miejsce, na które długo patrzyłem.

Lubiłem sobie wyobrażać, że wciąż jestem normalny; że wcale nie panuję nad burzą. Chodziłem tak jak zawsze z domu do pracy, ale wraz ze mną, chodziły chmury.

Kiedy byłem mały w moim przedszkolu przeprowadzano wywiad. Zapytano, czy mamy jakieś marzenia. Moi koledzy i koleżanki mówili głównie o zawodzie kosmonauty, posiadaniu kucyków i umiejętności czytania w myślach. Ja powiedziałem:
- Marzę o lataniu.
- Dlaczego? – zapytała kobieta, przytykając mikrofon do moich ust.
- Żeby uciec od niebezpieczeństwa.
Teraz wydaje mi się to śmieszne, bo niebezpieczeństwo śledzi mnie na każdym kroku, a ja nadal nie mogę wzlecieć.
Potem zapytała innych, czy marzenia się spełniają.
- Tak!
- Spełniają!
- Jak się czegoś bardzo chce i ciągle o tym myśli, to tak!
Byli tacy radośni i pewni tego, że kiedyś polecą w kosmos, zdobędą te miliard kucy i dowiedzą się który chłopiec podkochuje się w tej czy tamtej dziewczynce, że zapomnieli jakie to nierealne.

Dlaczego moje marzenie nigdy się nie spełniło? To nie tak, że byłem smutnym dzieckiem. Dzień po wywiadzie o wszystkim zapomniałem.

Tak mi się wydaje, że gdybym potrafił latać, uciekłbym przed tą błyskawicą. A może nawet nie wracałbym tak późno do domu. Kiedy o tym myślałem, przyszła mi do głowy myśl. Skoro potrafiłem panować nad chmurami, błyskawicami, deszczem i grzmotami, mogłem także panować nad wiatrem. Wyszedłem na dach swojej starej szkoły – w dzień, kiedy nikogo tam nie było – i zaciskając pięści przywołałem wichurę, którą później starałem się ujarzmić. Dziwnym trafem wiatr słuchał mnie tak dobrze, jak wytresowany szczeniak, a skoro psy dostawały nagrodę za posłusznie wykonane zadanie, wiatr też ją dostał. Pozwoliłem mu unieść siebie; całkiem mnie pochłonąć, a potem wzleciałem. Na początku moje stopy lekko oderwały się od ziemi, przez co straciłem równowagę i upadłem, ale on podniósł mnie i zabrał wysoko ponad drzewa i budynki.

Przeszedłem kilkanaście prób panowania nad mocami, zanim zrozumiałem, że muszę wykorzystywać je we właściwy sposób. Z początku było to proste. Uratowałem kilku ludzi przed oparzeniami od słońca i zapewniłem rośliną dużo wody. Dopóki nie uznałem to za idiotyczne zadania, podobało mi się.
Wreszcie trafiła się szansa wykazania się. Tylko że nie sądziłem, iż będę musiał ratować kogoś, kto chce umrzeć.

Chłopak, którego imienia nigdy nie udało mi się poznać, miał blond włosy i stał nad przepaścią, patrząc w dół ze łzami w oczach. Przysiadłem na gałęzi drzewa, przyglądając się dłuższą chwilę, a gdy spróbował skoczyć, przywołałem do siebie ogromne hausty powietrza, które odepchnęły go z powrotem na ziemię i przewróciły. Rozpłakał się i odszedł, wprawiając mnie w zdumienie. Myślałem, że podejmie jeszcze kilka prób, ale on po prostu wrócił do domu. Chciałem go zaczepić, krzyknąć coś, ale ignorował mnie. I wtedy stało się to. Stanąłem mu na drodze, a on przeszedł przez moje ciało, wpatrzony w ziemię i pociągający nosem. Jakby nic się nie stało.

Więc nie żyłem? Byłem duchem? Przecież wszyscy mnie widzieli. Funkcjonowałem jak zawsze, prowadziłem normalne życie. Nagle to zrozumiałem. Byłem nie tylko władcą burzy i bohaterem, lecz mieszanką człowieka i pogody. Mogłem być niewidzialny i rozproszony jak powietrze, mogłem spowodować burzę i sprowadzić deszcz w miejscach, gdzie nigdy nie padał.
I to wszystko stało się bez mojej zgody.

RUTH: Dodaję po to, by zapytać, czy komukolwiek przypada do gustu i czy mam kontynuować?  Jeśli tak, okej, następne rozdziały pojawią się po zakończeniu Godzina 00:00. Jeśli nie, trudno, porzucam :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz